wyjąc przeraźliwie. Pękł kordon, ludzie rzucili się do przodu, ale tylko na moment, bo kolejny wybuch targnął powietrzem i odrzucił ich w tył. Swąd palącego się ciała. Płacz, szloch, jęki zrozpaczonych ludzi, opętańcze wymawianie imion. Naraz kolejna postać z palącą się głową i świetlistymi oczodołami zatoczyła się przed zawaloną ścianą. Krzyki, żeby ratować, czymkolwiek, ubraniem, kurtką, swetrem przydusić, gasić, wodą polewać. Beznadziejne... Kolejny strażak w srebrzystym uniformie cofał się w pośpiechu. Znowu ktoś, i jeszcze, jeszcze, ogniste ciała jak robaki wypełzały z szaleńczego ognia i kładły się pokotem kilka metrów przed tłumem. Zygmunt o mało nie zemdlał. Z boku usłyszał znajome