partnera w kabaretowym skeczu, w którym głównym komikiem - monologującym bez chwili odpoczynku, nie dającym sobie przerwać, przekrzykującym nas bez ceregieli - jest świat. Do takiego przynajmniej wniosku dochodzę w tym momencie, o siódmej rano, pod koniec kwietnia roku 1989, widząc, jak wystukiwane przeze mnie słowa zjawiają się na niebieskawym ekranie domowego Macintosha, za którym jest okno z widokiem na dachy i żywopłoty jednego z przedmieść Bostonu - wszystko razem odległe o ćwierć wieku, pół globu i kilkanaście rzeczywistości od mieszkania w poznańskim bloku, gdzie zalewający długopis poznaczył niegdyś kartkę linijkami mojego pierwszego nadającego się do druku wiersza. Oczywiście, jeśli w tym porównaniu świat