Typ tekstu: Prasa
Tytuł: Tygodnik Powszechny
Nr: 47
Miejsce wydania: Kraków
Rok: 1994
dzięki swoim legitymacjom. Mają parę spraw do załatwienia - powinni wrócić po południu, lub następnego dnia rano. Okazuje się, że pojawią się dopiero na trzeci dzień: "Musielibyście mieć chyba wóz pancerny, żebym was mógł puścić" - powie im w którymś momencie Francuz z Sił Pokojowych. Ale my tego możemy się jedynie domyślać. Siedzimy na naszym placyku: nie bardzo można się ruszyć. Andrzej próbował spaceru, ale wrócił bardzo szybko - kula snajpera przeleciała mu tuż nad głową. "Usłyszałem świst, ale nie skojarzyłem przyczyny. Musnęło mi włosy i uderzyło w jakiś punkt nade mną. Gość przedobrzył - chciał mi zrobić >>trzecie okocheckpointu ruszyła karetka. "Spokój" - odpowiadają Janka
dzięki swoim legitymacjom. Mają parę spraw do załatwienia - powinni wrócić po południu, lub następnego dnia rano. Okazuje się, że pojawią się dopiero na trzeci dzień: "Musielibyście mieć chyba wóz pancerny, żebym was mógł puścić" - powie im w którymś momencie Francuz z Sił Pokojowych. Ale my tego możemy się jedynie domyślać. Siedzimy na naszym placyku: nie bardzo można się ruszyć. Andrzej próbował spaceru, ale wrócił bardzo szybko - kula snajpera przeleciała mu tuż nad głową. "Usłyszałem świst, ale nie skojarzyłem przyczyny. Musnęło mi włosy i uderzyło w jakiś punkt nade mną. Gość przedobrzył - chciał mi zrobić >>trzecie oko&lt;<. Gdyby celował w plecy..." - urywa, by skręcić papierosa. "A tak, on tam siedzi, jakieś trzysta metrów stąd" - miejscowi pokazują nam serbskie stanowisko. Przymusowa bezczynność, brak możliwości ruchu, brak toalety, czy bieżącej wody - ludzie zaczynają nie wytrzymywać nerwowo. Wrażenie odcięcia od świata powoduje jeszcze brak telefonu - w pobliżu jest jeden, w dyspozycji wojska, ale i tak można z niego dzwonić wyłącznie do Sarajewa. Bośniackie radio informuje, że minionej nocy na naszą okolicę spadło pięć serbskich pocisków moździerzowych. Zgadza się: jeden uderzył w miejsce, w którym zaopatrywaliśmy się w rakiję. W ogóle nocą jest najniebezpieczniej. Słychać serie z broni maszynowej, rzadziej moździerze, dość często za to działka przeciwlotnicze, wyposażone w pociski rozpryskowe. Przyznam, że wolałem nie wiedzieć, co taki pocisk robi po uderzeniu w samochód. Podobno kamizelka kuloodporna nie na wiele się przydaje. Trzeciego dnia postoju w Sokolovici psycholog tłumu znalazłby w naszej grupie interesujący materiał do badań. Była noc, Janka i Tomek wciąż nie mogli dotrzeć do konwoju, a strzelanina trwała na całego. Szansa wyjazdu przez Igman nie wyglądała różowo: poprzedniej nocy Serbowie ostrzelali zjeżdżający z góry autobus, poza tym nie mieliśmy ani tłumacza, ani niezbędnych dokumentów. A innej drogi po prostu nie było. Dwunastu odciętych od świata Polaków przestało się wstydzić swoich reakcji, zwłaszcza, że nie trudno było znaleźć winnego. "Ona siedzi w cieple, w bezpiecznym Sarajewie, a nam za chwilę ktoś dupę odstrzeli!". Nerwy puszczają, ktoś podniesionym głosem wygaduje jeszcze większe bzdury: o "kochanku w Sarajewie", o swoich wpływach i znajomościach, których użyje do zniszczenia Ochojskiej... Teraz już wszyscy chcą mówić. Zjechaliśmy tu nie jak konwój, ale jak wycieczka (dostaje się Tomkowi, który nie powiedział nam, że wojskowe władze nie wydały zgody na nasz zjazd z Igmana; zjeżdżaliśmy tylko za zgodą "cywilnej" policji). Nikt o nas nie wie. Trzeba się ratować. Wybieramy nowe kierownictwo, które ma się jakoś dodzwonić do konsula w Zagrzebiu i do warszawskiego MSZ-u. Dyplomaci załatwią nam ochronę UNPROFOR-u, przejazd do Sarajewa i samolot do kraju. Nierealność tych pomysłów nie odbiera nam dobrego samopoczucia - nareszcie koniec bezczynności. No i nie pojedziemy już przez Igman. A następnego dnia znowu wschodzi słońce, znowu pojawia się gromada dzieciaków i cała wczorajsza narada wydaje się tylko koszmarnym snem. Atmosfera poprawia się jeszcze bardziej, gdy wreszcie wracają Janka z Tomkiem. Ulga na ich widok jest większa niż pretensje, zwłaszcza, że teraz chyba wszyscy zdają sobie sprawę, jak Janka denerwowała się po tamtej stronie. Wszystko jest więc o.k. - po południu ruszamy. Na posterunku u stóp góry jesteśmy tuż po zmierzchu. Prośby o pochmurne niebo nie zostały wysłuchane: w świetle gwiazd białe samochody są doskonale widoczne. Smarujemy je błotem. W obliczu snajperskich noktowizorów, reagujących na ciepło, osłona to żadna, ale psychologicznie czujesz się dużo lepiej. Nie skończyliśmy "maskować", kiedy przychodzi komenda "do samochodów!". Nie ma nawet czasu na uformowanie szyku konwoju. Pierwsza rusza Janka, ale drugie miejsce zajmuje nasz samochód, choć powinna tu jechać ciężarówka LOT-u, która - w przeciwieństwie do nas - ma CB-radio. Szybko doganiamy dżipa Janki. "Tomek szybciej, Tomek szybciej" powtarza zza zaciśniętych zębów Grześ. "Czemu oni jadą tak powoli?" Padają pierwsze strzały, na drogę, ale dość daleko od nas. Łagodny zakręt w prawo, o czymś rozmawiamy, w miarę spokojni, kiedy nagle Opel Frontera, w którym jadą Janka, Tomek i Izet, zjeżdża na lewą stronę. W pierwszej chwili pomyślałem, że z góry coś jedzie i Tomek robi miejsce, ale to przecież niemożliwe - jest zbyt wąsko. "Tomek, co ty robisz?" krzyczy Grzesiek. "Wyrwało mi kierownicę z rąk" opowiada później Tomek - "to chyba był strzał". Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie. Przednie koła Opla tracą oparcie i samochód zaczyna się zsuwać w przepaść. "Desno! (w prawo!)" krzyczy Izet, ale jest już za późno. Przez moment widzimy jeszcze fragment uniesionej w górę tylnej części podwozia, po czym wszystko znika. "Do końca miałam nadzieję, że Tomkowi uda się wyprowadzić samochód" - mówi Janka. - "A potem pomyślałam sobie: trudno. Koziołkowaliśmy i nie wierzyłam, że wyjdziemy z tego żywi". "Spadaliśmy na cztery koła, potem znowu wybijało nas w powietrze" - dodaje Tomek - " Wszyscy krzyczeli. (Janka - "nic takiego nie pamiętam".) Miałem błyski świadomości, że nadal żyję, nadal wszystko jest w porządku". Samochód zatrzymał się po kilkunastu metrach, mniej więcej w jednej trzeciej urwiska. Otwarła się maska, która zablokowała go na małej skalnej półce. Tomka i Izeta wyrzuciło przez okna, Janka została wewnątrz. Wszyscy żyli. W naszym samochodzie nie mogliśmy tego widzieć. "Co robimy? Stajemy, czy jedziemy dalej?" Obaj wiedzieliśmy, że bez względu na sytuację zatrzymywać się nie można: zablokujemy drogę dla całego konwoju, a gdyby zaczęli strzelać... Wiedza to jednak co innego, niż wewnętrzny przymus. Stanęliśmy i podbiegliśmy do urwiska. Nie dało się zejść, zobaczyliśmy leżący na boku samochód. Nikt nie odpowiadał na wołania. Dogoniła nas ciężarówka LOT-u. Wykrzyczeliśmy, co się stało. Darek wyrzucił na drogę ręcznik, żeby zaznaczyć miejsce i popędził nas do samochodu. Sławek wyłączył CB. Oprócz nas nikt z konwoju nie wiedział o wypadku. Ruszyliśmy dalej, teraz naprawdę przerażeni. Nie słyszeliśmy wprawdzie eksplozji, ale może, skoro samochód spadł na niemal prostej drodze, to nie był błąd kierowcy. Pomyślałem, że Tomek "dostał". Teraz my prowadziliśmy konwój. "Chyba w lewo", "tak, w lewo". Znowu zaczęli strzelać, i to celniej niż poprzednio: pocisk z serbskiego działka rozprysnął się między nami a "Lotką": Sławek słyszał uderzający o dach odłamek. Wreszcie dojechaliśmy. Na wieść o wypadku wszyscy chcą biec na pomoc. Po kilku minutach z <orig&gt;checkpointu&lt;/&gt; ruszyła karetka. "Spokój" - odpowiadają Janka
zgłoś uwagę
Przeglądaj słowniki
Przeglądaj Słownik języka polskiego
Przeglądaj Wielki słownik ortograficzny
Przeglądaj Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego