w stronę podwórza, gdzie fabryka. Do lamusa, do stajen. Nie minęło wiele i choć była już noc, Gwieździk wjechał żniwiarką na zapisane Marciniakom pole. Z lejcowymi kobyłami sprzągł jakieś inne w dyszel, poprowadził konie sprawną ręką. Gniade szły szparko, któryś zarżał. Grabie odwracały pokos, jakby wznosiły go aż pod księżyc. Spadały w dół próżne, głodne, wciąż niesyte. Dziewczyny jakieś, nie sposób w mroku rozeznać po imieniu, uwijały się przy wiązaniu. Rżysko zapełniły mendle, każdy z nich kładł po ziemi długi cień. Oto już druga żniwiarka. Koszą na sąsiedniej działce, czyjej to? Rano stał tu jeszcze patyk przewiązany czerwoną krajką. Upadł. Świtaniem