Zziębnięci, przemoknięci, źli, swarzyli się o byle co. Spora ich była gromada, gdyż zwieziono najrozmaitszych Polaków z okolicznych kołchozów i aułów, kazachskich wiosek. Niebem ciągnęły chmurzyska. Oni sami dojadali już chleb od Makara, a worki z sucharami okryli przed pluchą, czym się dało, trzymali na najczarniejszą godzinę. Nikt nie pomyślał, aby na tym zapadłym odludziu zaopatrzyć ich w ciepłą strawę. Prócz domku dróżnika, skąd snuł się dym, rozjazdu torów i starej rampy, na którą pewnie spędzano czasem barany, bo dużo bobków zostało i ślady racic, był tu szczery step...<br>Starszawy dróżnik, któremu groch na gębie młócono, kiwał głową, kiedy ich zwieźli