gałka oczna ziemi, obracająca Zygmuntem jak własną źrenicą. Skwierczenie, skrzypienie, zgrzyt rdzy. Bulgot, burczenie i znowu chrzęst kości. Na oślep, tam i z powrotem, bez wyjścia, bez celu, byle gdzie, byle dalej, wszędzie i nigdzie, od dźwięku do odgłosu, od odgłosu do dźwięku. Kości, krety i trupy, może szkielety i ciche rzężenie przedmiotów. Szybciej i szybciej w jazgocie szmerów, w jęków ciemnej operze, w przegniłych piszczelach syku. W napiętych sprężynach odgłosów, okręcających się wokół Zygmunta! Czuł, że dłużej już nie wytrzyma, że oszaleje, zwariuje od upiornej polifonii, wysysającej mózg. Czuł, że ziemia zaczyna rozsadzać mu trzewia, że jest zdziczałą małżowiną, unerwioną