Prawdziwie tak jak to było en realite, nie dalej jak onegdaj... Stoję więc, oparty na karabinie... Bagnet nadziany, no, zwyczajnie...<br>Noc... Płomień lampy chwieje się między dwiema kolumnami marmuru... Naraz słyszę stąpanie kroków w sąsiedniej ciemnej sali... Wyraźnie kroki! Chwytam ja za broń, patrzę w tamtą stronę... Wystawcie sobie, wchodzi człowieczyna jakiś mizerny i niewielkiego wzrostu, biały na twarzy jak martwica... Tylko mu oczy błyskają, czarne i palące, a duże... Płaszcz na nim długi, ciemny, w fałdach układanych spływający... Idzie ten człowiek na mnie prosto, prościutko... patrzy we mnie tymi swoimi oczami... Kroki na posadzce słyszę, prawdziwie... ale jakieś miękkie, jakby