pięter. Sięga nieba. U samej góry majaczy pas zielony, krzewy, drzewa, chyba jakiś taras. Cisza panuje zupełna. Czekam i czekam, nie poruszając się. Nagle głos, ten sam co dziś rano w telefonie:<br>- Słucham.<br>Odwracam się. Drobny, chudy ksiądz wskazuje mi krzesło. Głowę, małą, ostrzyżoną z niemiecka, ma pochyloną, jakby mu dokuczał ból w karku. Podchodzę szybko, żeby się przywitać. Zaledwie dotyka mojej ręki. Po czym znowu tak samo jak przed chwilą, tym samym gestem, zaprasza mnie, żebym usiadł. Oczy nasze się nie spotykają.<br>- Pragnę przede wszystkim - mówię - przekazać księdzu najserdeczniejsze i pełne szacunku pozdrowienia od mego ojca.<br>Milczy. Cały początek rozmowy