słomie, zasyczała w błocie. Czech zaklął. <br>Zaleciało dymem i pożarem, ponad dachy stajni wystrzelił płomień, kilku Czechów wywodziło stamtąd tupiące konie. Znowu huknęły strzały, rozbrzmiał wrzask, łomot, walczono, jak można się było domyślić, przy szpitalnym kościele, z kościoła właśnie, z okienek wieży i z okien chóru strzelano z kusz i hakownic, biorąc na cel wszystko, co się ruszało. <br>U wejścia do płonącego budynku medicinarium leżał oparty o mur bożogrobiec. Był to brat Trankwilus. Mokry habit tlił się na nim i parował. Mnich oburącz trzymał się za brzuch, spomiędzy palców obficie lała się krew. Oczy miał otwarte, patrzył wprost przed siebie, ale