po siarczystych mrozach zdawało się ciepło jak na wiosnę. Księżyc, chociaż niepełny, przyświecał jasno, a w jego blasku zlodowaciałe drzewa i suche badyle polnych chwastów iskrzyły się jak gdyby ze srebra i brylantów samych złożone. <br>Mogło być około północy, gdy Jaś Grajek wracał po lodzie zza Narwi do domu, bo jakoś tej niedzieli rychlej się skończyły niż zwykle tany w karczmie, w której grał właśnie. Był to sobie rześki, dwudziestoletni parobczak, z rzemiosła swego pastucha bydła w Łomżycy, a z zamiłowania grajek. Chodząc za stadem swoim przez lata całe ze skrzypkami nieodstępnymi, tak się doskonale wygrywać na nich wyuczył, że aż