Twarze nakładały się na twarze, widma pociągów przebiegały w opętańczym tempie, pozostawiając tylko łoskot, uderzenie wiatru na twarzy i pod gardłem krótki skurcz tęsknoty. Za nimi wzlatywały wydęte płachty gazet, Jeff Beck unosił gryf gitary z miną zblazowanego demiurga, krótko błysnęły szkła Lennona, na zamazanych ekranach startowały rakiety o smukłości katedralnych wież, bezradnie migały kolorowe, nikomu już nic niemówiące napisy, rozpływające się wraz ze zbliżaniem do końca korytarza w coraz rzadszą fioletową mgłę. Jakby trąba powietrzna stanęła nad wysypiskiem rozległym po horyzont i wyrzuciła w niebo jego nieprzystającą do żadnego porządku zawartość, przegniłą i cuchnącą materię, która zawsze służyła uczonym mężom