nocy i zaczął przyglądać się biesiadnikom. Świerki szeleściły dumnie igliwiem, basowo bębniły dęby, buki, co wcale nie takie oczywiste, buczały jak bąki, topole topiły języki w zroszonej trawie i ciągle im było mało, sosny z głowami w sosie snu śniły na jawie, niżej - pod stołem głównej uczty - pokrzywy podnosiły poparzony krzyk, dzikie maliny gubiły cekiny owoców, poziomki pijane, już dawno w poziomie, gadały do obrażonych głuchych mchów, huby szeptały czułe kłamstwa popękanym z próżności korom. Do tego komary! Uwijały się jak starzy kelnerzy, jak wiecznie spóźnieni garsons, roznosząc od stołu do stołu ciepłą krew. Krew Martynki, czystą, jeszcze dziewczęcą, krew Soso