długi nos. I ni stąd, ni zowąd zrobiło się jej nagle weselej. To co, że dzielą, czym się przejmuję, przecież wiedziałam, że tak będzie. Opanowała wesołość i wróciła do kancelarii. Czekał tam Surma. Tkwił bezczynnie. Ręce położył na biurku, gapił się w okno, za którym zieleniły się liście ledwie okwitłej lipy. Widać było stulone, twarde zawiązki owoców.<br><br> - Co panu? - szeptem spytała Marta.<br> Mówiła jak do chorego albo jak się mówi przy ciężko chorym. Surma nie odpowiedział, może nie usłyszał. Podeszła na palcach, bezszelestnie podsunęła krzesło, usiadła. Trwali tak naprzeciw siebie, nic nie robiąc. Czas biegł.<br> - Gawlikowa, nie warto. Pan Borowski nie