i bram wysypywało się coraz więcej ludzi. Ledwo ubranych, w szlafrokach, kapciach, zarzuconych naprędce koszulach. Wszyscy biegli w kierunku wachlarza łuny, który ogarnął już pół nieba i łopotał sczerniałą żółcią. Po drugiej stronie miasta świt, jakby obudzony eksplozją, wytrzeszczył oczy. Zygmunta ogarnęło nieprzyjemne przeczucie, że to wszystko ma swój wspólny mianownik, łączy się w całość. Wcześniejsze lęki i sny, korytarzowe obsesje i odejście chmur północnych, a teraz ta rozprawa z Północnym, wybuch i chaos, jaki ogarnął dzielnicę. Nic nie jest przecież kwestią przypadku, skoro przypadek to wyższa forma konieczności. Razem z innymi biegł co tchu, scyzoryk schował do kieszeni. Całe ubranie