odrętwienia obudził go głód.<br>Wszedł do małej, narożnej knajpki. Od progu buchnął na niego gwar głosów:<br>- Sołomin!<br>W rogu przy stoliku - kompania. Oficerowie. Lśniące, czerwone mordy. Pchają się do całowania. O stopniu nagromadzonej czułości świadczy bateria opróżnionych butelek. Ściągnęli go do stołu. Nalali szklankę po brzegi:<br>- Pij <page nr=201>!<br>Wypił duszkiem, ani mrugnął.<br>A w kwadrans potem, pod zachrypniętą "Wołgę" gramofonu, pod szczęk szklanek i bulgot nalewanej wódki, na ramieniu, na kłującym epolecie rudowąsego porucznika, rozkleił się, rozpłakał, łzami zmoczył frencz, do fałdów frencza przylgnął twarzą mokrą, gąbczastą jak blin.<br>Rudy porucznik, z macierzyńską pieczołowitością przechylając mu głowę, wlał mu do ust szklankę