szarość nieruchomą, fundamentalną i morze kapryśne, co do niej przylega. Na moment uwięzić pod powiekami oba żywioły. Na moment dreszczu, co łączy zachwyt i trwogę. <br>Patrzy Hans Ertmann przez okienko. Czatuje na miasto. JEST. Rośnie i wzbija się chińskim latawcem, ciężkim od hanzeatyckiego złota, i znowu opada. Za to rzeka ogromnieje, krzyżem dorzecza się wznosi. Błyszczy. Po niej króle i książęta na czele pochodów barwy domostw płonących. Aż powiekami oczy swe przysłoni Hans, od blasków pancerzy, rycerzy, puklerzy, żołnierzy i ktowBogawierzy... jak chłopczyk zasromany, co kotarę niebieską odchylił, za którą matka rozkraczona pod ojcem prosto z Ostfrontu... I