mój widok, ale, mijając mnie, zwolnił. Roześmiana twarz pana Lisieckiego za kierownicą, a w głębi oblicze ojca, poważne wprawdzie, ale bez surowości, napełniły mnie otuchą. Zawróciłem Lolę i popędziłem w ślad za samochodem, który dogoniłem, kiedy mozolnie, na pierwszym biegu zaczął się wspinać na stromiznę ostatnego odcinka aleji. Powitanie z ojcem nie było może zbyt wylewne z jego strony, ale wystarczająco wymowne, bym nabrał przekonania, że temat zegarka już nigdy do naszych rozmów nie wróci. Amnestię przypieczętował gościniec, jaki mi ojciec przywiózł z Warszawy: wygodne, wojłokowe siodełko, jakby na miarę uszyte na moją pulchną Lolę. <br> Święta Wielkanocy 1925 roku były próbą