starej papierni jak umarła ręka. Rumiane światło słońca leżało na drzewach i trawie wysokiej. A tam, pomiędzy kruszynami zbryzganymi czerwienią jagód, z czarnej gałęzi zwisał dziwny kształt człowieczy. On jeden pośród tych snów był realny i znajomy. On, co obudził pierwszy lęk, niepokój, który nosi się całe życie. Potem wszystko opada wolno gdzieś w jamę bez dna. Rozwidnia się jakiś pokój, ciepłe krople spływają łaskotliwie do oczodołów, rośnie olbrzymi ciężar chłodnego kompresu na czole. Pod oknem, na wysokim zydlu, siedzi Dziadzia Linsrum z modlitewnikiem w dłoniach. Obok Babka na podłodze klęczy, sypiąc ziarno Zazuli, która dziobie donośnie sosnowe deski pociągnięte wiśniową