rok w rok niszczył mu uprawy i szkółki. <br><br>Wieczorem, tuż przed dziesiątą ubierał się, zaparzał kawę w termosie, nabijał dubeltówkę breneką i znikał w ciemnej czeluści lasu.<br>Czasem nas ze sobą zabierał. Ojciec niósł flintę, z której nigdy nie strzelił. Zawsze w ostatnim momencie rezygnował. Już pakował do luf dwie papierówki, łamał broń, sprawnie podrzucał w górę, mocno opierając lśniącą kolbę o ramię, przymykał lewe oko, ale nagle prostował się, jakby sobie o czymś ważnym przypominał, rysy jego twarzy wygładzały się i powoli opuszczał strzelbę, zamyślony, bezradny wobec istnienia, nad którym jeszcze przed chwilą miał nieograniczoną władzę, a które teraz znikało