poczułem obcy zapach, który podniecił mnie do walki. Wściekle uderzyłem łbem w masywną zaporę z desek, aby dostać się do mych wrogów, gdy nagle wrota się otworzyły i oślepiła mnie jasność. Bez strachu ruszyłem przed siebie, i wypadłem na zalaną słońcem arenę, ale nie było tam żadnego prześladowcy. Grzebiąc nerwowo racicą, obracałem się to tu, to tam i czekałem, z której strony nastąpi atak. Wiedziałem, że dzielą mnie od niego tylko ułamki sekund.<br>Na początek, nieco spięty mistrz ceremonii (czyżby poznał moją sybarycką siłę?) uraczył mnie śledziem po polsku z jabłkami za 8 zł, który w karcie egzystował obok pasztetu babci