na kolanach, Marchetti z torbą jakichś wydruków, Kitahara z płetwami i siatką na mewy. Kronholtz szarpał sprzęgłem i w korkach rwał poboczami jak kretyn, bo głupio byłoby się spóźnić na ostatni prom. Przestało padać, dopiero kiedy parkowaliśmy za Babylon, na przystani. Wcisnęliśmy się na ostatnie wolne miejsce, koło jakiegoś poobijanego saaba, też ze szmatą zamiast dachu. Na promie kiwało. Ale teraz, rano, niebo było kryształowe, bez śladu tego paskudnego lepkiego oparu. Latem taki syf zawsze zawisa nad Nowym Jorkiem. Bagienna okolica. A tu kryształ. Zimna szyba aż mi sparzyła piersi. Patrzyłam właściwie pierwszy raz na wydmy, na wysokie fale jak płonący