ograniczoną jasność. Pachniało po domowemu, machorką, atramentem i glicerynowym mydłem. Byli w kancelarii parafialnej. Umęczony Chrystus desperacko, po człowieczemu zwiesił głowę, w koronie cierniowej świeciły białe strzępy przybrukanej jasności. Samo drzewo Krzyża Pańskiego, sękate, przywodziło na myśl spracowane, nabrzmiałe, chłopskie ręce obnażone po łokcie. Jassmont przysiadł na ceratowej kanapce, tak siada się w poczekalni u dentysty. Bimber mocny, na miodzie, bardzo słodki, zdradliwie rozgrzewał. Plotka mówi, że sama gospodyni księżowska dobierała ingrediencje. Jak wiejska żona dla własnego męża. Przegryzali suchą, twardą do przesady, czosnkową kiełbasą, popijali dobrą herbatą, nie żadnym surogatem. Nie tongą, ale najprawdziwszą angielską. Pomyślał, może spróbować naciągnąć gospodarza