w Salvador da Bahia. I od razu możemy poczuć, czym jest fiesta. Całe centrum to jeden wielki korek. Skołowany taksówkarz oznajmia, że dalej nie da się przejechać, a do hotelu zostały marne 2 kilometry. Pod górę. Kiedy objuczony niczym Arnold w "Conanie" przeciskam się w 30-stopniowym upale przez wielotysięczny tłum pijanych Brazylijczyków, zaczynam rozumieć, że praca reportera karnawałowego to ciężki kawałek chleba. W Salvador koczuje cała armia wagabundów z całego świata, dla których Brazylia to tylko kolejny przystanek w podróży. Amerykanie, Brytyjczycy, Szwedzi, Niemcy, mnóstwo Izraelczyków... Amerykanie żartują, że w tej sytuacji w malutkim Izraelu zostali już tylko dozorcy i