do oddalenia od stajni. A, gdy w końcu ruszała stępa (lub truchtem najwyżej), zmuszona do pokonania pewnego dystansu, to po upragnionym przez nią obrocie w tył, sama z siebie, bez żadnej zachęty z mojej strony, puszczała się w drogę powrotną cwałem szalonym. Byle do stajni, byle pozbyć się z grzbietu uprzykrzonego intruza. Przypominało to dokładnie mozolne pchanie sanek pod górę, z której potem zjeżdża się w parę sekund. Tak było, jeżeli w grę wchodziły "przejażdżki" samotne. Zupełnie inaczej zachowywała się, kiedy wypuszczało się ją na dziedziniec folwarczny lub na wybieg dla koni. Wtedy harcom, podskokom, wierzganiu, którym towarzyszyło nieustanne, radosne popierdywanie