rzucaliśmy się w jedną stronę, przekrzykując się: mój, mój!, wyrywaliśmy sobie z rąk drogocenny skarb, który przewyższał swoją ceną złote dolarówki naszych ojców i bursztyn, jakim obwieszały się matki na wczasach pracowniczych nad morzem. Takie okazy można było przehandlować nawet za kilka radzieckich łusek z szeroką spłonką lub jeden nabój (w dobrym stanie). Siarkę wozili chyba do Polchemu, a może Elany, bo rozładunek nie trwał długo; pod wieczór na zakręcie w pobliżu lasu znów pojawiała się spalinówka, samotna, pozbawiona ciężkiego taboru, nierealna na tle czerwonego nieba czy może podziemi, które od błękitu wieczornego nieba oddzielała wąska mierzeja.<br>Układaliśmy na szynach pięciozłotówki, lekkie