same wybuchy były łatwiejsze do zniesienia, niż to ciągłe napięcie, zagrożenie, które z dnia na dzień coraz bardziej zaczynało mi się dawać we znaki. <br>Kiedy patronka deptała mi po piętach, stała za moimi plecami, patrzyła mi na ręce i z sykiem zranionej kobry ostrzegała - Uważajcie, na miłość boską! Wy to za chwilę wylejecie, zepsujecie, upuścicie! - moje ręce zaczynały chodzić jak w febrze i faktycznie bliska byłam, aby wylewać, psuć i upuszczać. <br>Tylko kiedy pracowałam sama w pokojach było trochę łatwiej. Ale to już przestało wystarczać. Męczyłam się okropnie i czułam coraz gorzej. Już nie tylko praca, najtrudniejsze stawało się teraz samo przełamanie