ruszają w drugą stronę, bo zamiast zjechać windą na poziom jezdni, zaczynają marsz długą i nagle pustą rampą dojazdową terminalu na północ, w górę rzeki, pod zimnym niebem, w samo dojmująco zimne południe, a za ich plecami kiwa się przy kei biały ogrom statku, jak gigantyczne pudło kuchennej zamrażarki, która za chwilę połknie kolejną partię sinego mięsa, by zabrać je w bujne zepsucie tropików, w duszne mikrofalowe gorąco, pod karnawałowe niebo prosto z reklamy linii wycieczkowych na czwartym i siódmym kanale TV. Carlos sięga po nieodpieczętowane papierosy. Dyzio, także opalony i nabity statkowym żarciem jak tropikalny tucznik, kręci przecząco głową i ogląda