żywa. Wojewoda <br>w szubie niedźwiedziej narzuconej na kubrak myśliwski siedział pośrodku sań, <br>między łowczym a marszałkiem Drohojowskim. Ewentualny jego zięć zajmował miejsce <br>po prawej stronie, na tylnym siedzeniu. Wojewoda czuł się lepiej, niż sądził, <br>myśląc w alkierzu o tej wyprawie. Cisza, pęd sań, mroźne powietrze, upajające <br>jak wino, dawały poczucie zadowolenia. Gdyby to w jego mocy leżało, pragnąłby <br>jechać w ten sposób cicho, szybko, długo, nie spotykając żadnych wilków, nie <br>sprawiając żadnych łowów. Jechać niby we śnie, nie dbając o złe pojęcie, jakie <br>goście wywieźliby o sapieżyńskich kniejach.<br>- Zwietrzyły... - szepnął z przejęciem pan Moczydłowski, rozbijając te marzenia.<br>- Dobry masz waść słuch