wiecznie zielonych drzewach Atlantydy. Nie czuł bicia własnego serca, zgubił oddech, wrósł w przestrzeń. Tę samą, która pracowicie gładziła skrzydła ptaków. Z wolna, jak z odpływającego statku, mądrze i miodowo bogatsza czerń-tren i obfitszy granat--sonet ściszały gęgot. Jassmont pragnął, jak chłopiec ze szwedzkiej bajki, polecieć razem z ptakami, zagubić się w kosmicznym pielgrzymowaniu. Dlaczego tak rzadko nocą podnosił oczy z nadzieją? Dlaczego tak rzadko i mało marzył?<br><br>Z Szycem zetknął się znowu w pierwszy czwartek po świętym Marcinie, na targu. Szklisty chłód, jak w kamiennym kościele, niezbyt dokuczliwy, taki prostujący ramiona, więc świat odmienił się i zsiniał. Zimno i