nad dłonią zdziwionej Danielle. Było jakoś niezwyczajnie. Dziewczyna śmiała się chętnie z powiedzonek Roberta.<br>- Jesuis, istinno, un aventurier.<br>- Kolimp: istinno?- żądała wytłumaczenia. Teraz śmieli się i oni.<br>- W zasadzie tak... - zakomunikował w pewnej chwili Robert Kolumbowi. Było to udzielone serio błogosławieństwo związkowi, który wyglądał snadź w oczach Roberta poważniej, co znaczyło, że obliczał go na miesiące.<br>Przyjęcie tego stwierdzenia przez Kolumba było zbyt żywe. Robert zasępił się jak ojciec, który, udzielając nawet z przekonaniem błogosławieństwa, widzi, że podporządkowuje jednak syna innej władzy, groźnej dla swego autorytetu. Gdy Kolumb, dopełniając kieliszek Danielle, zapomniał o przyjaciołach, Robert oznajmił z nagła, patrząc na zegarek