oszaleje, zwariuje od upiornej polifonii, wysysającej mózg. Czuł, że ziemia zaczyna rozsadzać mu trzewia, że jest zdziczałą małżowiną, unerwioną do granic obłędu, rozkrojonym uchem, do którego wlewa się słyszalność świata. I ciemność, ciemność wokoło. Jeszcze sekunda, dwie i Zygmunt wydaje z siebie wrzask. Rozrywa się ciemność i zrogowaciała błona ust...<br>* * *<br>Warkocz słońca przeciął zamknięte powieki. Zygmunt otworzył oczy. Sufit, żyrandol, krawędź półki z książkami. Był w domu. Przez otwarty lufcik wpadały do pokoju przeciągłe nawoływania matek, tubalne echo trzepania dywanu i cicha gadka miasta. Gdzieś z boku basowe gruchanie gołębia.<br>- Chyba się obudził - usłyszał.<br>Matka pochyliła się nad nim z zatroskanym