oczach, i pochylał się, żeby je wypić, i całował mnie znowu. Szliśmy powoli, przytuleni do siebie, zaplątani w siebie tak, że trudno nam było iść, nasz uścisk rozluźniał się dopiero wtedy, gdy wychodziliśmy na szosę wiodącą do sanatorium. Trzymałam kurczowo jego rękę, ściskałam jego palce rozpaczliwie, jak gdybym trzymała się gałęzi zwisającej nad przepaścią. Nie myślałam o tym, że obok przechodzą ludzie, że ich spojrzenia szpiegują nasze twarze; jego twarz blisko mojej, moje usta szepczące, łowiące jego oddech, jego oczy palące się jasnobrunatnym płomieniem.<br>Bałam się go utracić. Moje nagłe szczęście od pierwszej chwili połączone było z wielkim strachem. Bałam się