milczałem, choć czasem czekała na jakieś potwierdzenie, na jakąś zachętę z mej strony - w tej nieznośnej chwiejnej pozycji między<br> <page nr=25><br> przepaściami czekała jakby, by ją lekko popchnąć w tę albo w tę stronę - i potem by poleciała... odwracałem wtedy oczy, patrzyłem na rośliny, które tak bujnie i tak wdzięcznie rosły w mamy ogrodzie... rzodkiewki i kalarepy... marchewki i te większe pojedyncze okazy, które znałem prawie każdy z osobna... stacja meteorologiczna, słup wiatromierza... tam, w tym dziwnym białym domku na czterech nogach, gdzie w środku termometry wskazywały dokładną temperaturę dzisiejszego dnia, szukałem schronienia... tam było coś wymiernego, jakaś pewność - w tym nagłym strasznym