myślałem, gdy siostra Maria prowadziła mnie za rękę do siebie, do swojej celi, oddzielonej zwiewnym płatem tkaniny od salki sanatorium, gdzie na ustawionych ciasno jedno przy drugim łóżkach leżały na brzuchach (to przyzwoiciej i nie sprzyja myślom o grzechu) chore dziewczynki, ale zanim później poznałem tam Polę, niewiele mnie one obchodziły, przynajmniej teraz;<br>i lgnąłem myślami do siostry Marii, która kochała mnie nie jak jedno z wielu dzieci Pana Boga, ale jak własnego syna, pierworodnego i jedynego, którego nie wiadomo dlaczego wybrała spośród gromadki innych, ponumerowanych według wzrostu od jednego do stu (mnie przypadł najpierw numer pięćdziesiąt siedem, a po pół