w ochronie przed śnieżną zamiecią, podobnie gruby, filcowy kapelusz. Zatrzymał się i rozglądał na boki, niby to podziwiając architekturę miasta. Ruszyłem. <br>Ruszył. Wtedy ja stanąłem. On też się zatrzymał. Podniosłem rękę, on zrobił to samo. Czynności te wykonywał równomiernie, nie wyprzedzał mnie ani się nie spóźniał, jakby odgadywał moje zamiary. Człowiek w szarym, może nawet czarnym prochowcu mógł być takim samym podróżnym, z tego samego lub innego pociągu. Podejrzewałem, że na rynku był już przede mną. <br>Droga kończyła się w polu. Ulica zanurzała się wprost w ziemi, niczym pochylnia doku w głębinie oceanu. Zboża, falujący płaskowyż sięgający aż za horyzont. Wielki