te dźwięki zlewały się w jednolity szum, ginęły gdzieś, a na ich miejsce wyłaniało się głośniejsze od dzwonka hotelowego, przeraźliwie głośne: tiki taki, tiki taki budzika "Jaz". Myśli puszczone samopas pełzły wzdłuż ścian, czepiały się szmeru sprężyn w budziku, rozłaziły się po mieszkaniu i wreszcie wylatywały na salę, na cały "Pacyfik". "Gdzie iść, co robić? Bodaj jeden szturchaniec, jedno pchnięcie w określonym kierunku - niech coś zaboli, ale niech to będzie ból określony, mocny." Już zaświecono na sali, a Romek jeszcze siedział na łóżku. Potem ruch się zaczął, muzyka grała, a Romek leżał w ubraniu i patrzył w sufit. Jeszcze później uciszyło