na stole, siedział Dziadzia pod lampą i czytał szeptem modlitwy ze spłowiałej, rozsypującej się książki. Pani Linsrumowa powtarzała jego słowa bezgłośnie, przesiewając groch w przetaku. Polek zatrzymał się na progu. Czekał. Oboje unieśli głowy, patrzyli nań długo nieruchomymi oczami. Potarł łydkę o łydkę, zebrał wierzchem dłoni krople deszczu z czoła. Pragnął, żeby zaczęli krzyczeć i wymyślać, żeby unieśli się nagłym gniewem. Lecz oni tylko patrzyli, a Dziadzi Linsrumowi drgały jakoś dziwnie siwe obwisłe wąsy, zieleniejące przy końcach. Ciężkie, żylaste jego dłonie niezdarnym i nabożnym gestem obejmowały książkę wypełnioną wielkimi literami, łatwymi do odczytania nawet dla najprostszych oczu. W przejmującej ciszy, zakłóconej