nogę. Byli gorliwi i przyjaźni i podczas gdy jedni nakładali bandaże, inni go przytrzymywali, by się nie rzucał. Pewien home-guardzista, chłopisko jak tur, trzymał mocno jego prawe ramię właśnie tam, gdzie była rana, i nieświadomie sprawiał nowe tortury. Daszewski zaklinał go, błagał, nieledwie się modlił i odchodził od zmysłów. Przy tym zapomniał angielskiego języka i szeptał po polsku:<br><br>- Puść ramię, przyjacielu!... Puść ramię, sakramencka cholero!... Ramię!!... Aniele, ramię!...<br><br>Lecz bez skutku. Gdy gwardziście ręce zalały się krwią, zajrzał pod strzępy rękawa, dopiero się zorientował, zdumiał i puścił. Powiedział dobrodusznie:<br><br>- Oh, I am so sorry!...<br><br>Gdy Daszewskiego wkładali do ambulansu, zapadł w