bez urlopów. Niektórzy może dojdą po szczeblach drabiny społecznej wyżej, niektórzy pozostaną tam, gdzie są, inni nie wytrzymają zaciętej walki i stoczą się niżej. Na samym dole kłębi się lud. Oto jest człowiek-koń, czyli kulis ciągnący rikszę, doker biorący na kościste plecy ciężary, jakie chyba przydusiłyby najbardziej muskularnych mężczyzn. Schludnie ubrane dziewczęta, które wieczorami wychodzą z baraków skleconych z dykty i tektury, aby zabawiać gości setek barów, knajp i dansingów. Kelnerzy uwijający się przy podawaniu obiadu, którego koszt przekracza ich miesięczną pensję. Mali chłopcy czekający przed drzwiami hoteli, aby na każde skinienie dostarczyć taksówkę lub dziewczynę. Rybacy rzucający o świcie