do maksimum życzliwość uśmiechu. Wychodzimy. Idę teraz tak prędko, że żołnierz prawie biegnie. Serwus, Barbarossa, serwus Alpy i jezioro, już jesteśmy za mostem. W ogrodzie szpitalnym zrywam parę kwiatów, po chwili stoimy przed drzwiami naszego gmachu szkolnego. Żołnierz zbytecznie mnie odprowadził, i tak bym nie uciekł.<br>- No, co? - wykrzywia się Weber. - Ładne miasto?<br>- Miasto jak miasto - mówię i wdycham z rozkoszą zapach korytarza. Ludzie schodzą się na kolację. Ciągnie <page nr=85> karawana, objuczona talerzami, widelcami, łyżkami i pakuneczkami. Z hałasem mkną deck-boye, pojękując wloką się "tricoteusy", Thomson czyta książkę pod oknem. Idzie Suzanne. Waha się na mój widok, waham się i ja