wiatrem masa, przeszła zupełnie nagle w niekończące się korowody pojedynczych, wesołych kłębków cumulusów, uszeregowanych jeden za drugim, jak białe kulki na prętach uczniowskich liczydeł. Rosły i rosły, ogromniały wciąż wzwyż, jak długie łańcuchy pokrytych świeżym śniegiem gór, wysrebrzonych oślepiającym blaskiem na spadających łagodnie w dół stokach i u wzdętych, często baniastych, wierzchołków. Wkrótce stały się one tak wielkie, że nie sposób było je ominąć. Raz po raz samolot nurzał się w oślepiającej bieli i wtedy niebo i zamglone w dole morze na krótką chwilę znikały z pola widzenia, jakby za matową szybą. Ale za moment ostra, kłująca oczy jasność znów wdzierała