ręką na temblaku, podtrzymując tamtego, który <page nr=321> kuśtykając na lewej (tylko czysty przestrzał łydki) niósł w powietrzu ciężki bal zagipsowanej prawej. Poszli.<br>Od tej chwili Kolumb zaczął się niecierpliwić, potem bać. Nie przychodzili, a więc nie mogli. Żywi mogliby zawsze... Nie puszczał już nigdzie Niteczki. Siedziała obok, na zwolnionym przez rannego barłogu. Ranny w brzuch uspokoił się, przestał jęczeć.<br>- Koniec. Już ich nawet nie wynoszą... - zżymał się na poległego Kolumb jak rozkapryszane dziecko. Widział, jak jakiś oficer, po którego przyszło dwóch ludzi z noszami, nie chciał się ruszyć bez nieprzytomnego, kontuzjowanego w głowę przyjaciela i został. Widział, jak dwóch lżej rannych kłóciło