gdzie idziemy. A gdy ojciec<br>odpowiedział, że na spacer, ubawiło go to, bo właśnie wracał ze<br>spaceru. Spaziren, spaziren, powtarzał przez śmiejące się zęby. I<br>musiało go to jeszcze bardziej utwierdzić w przekonaniu, że czegoś<br>takiego, jak my, właśnie potrzebował, bo już dawno nie słyszał słowa<br>spaziren, słowa tak nieodpowiedzialnego, beztroskiego.<br> Kazał nam się ustawić, że zrobi nam zdjęcie. Nie tam. Tam. Pod tym<br>drzewem. Pod słońce. I oto stoimy z ojcem obok siebie, trzymając się za<br>ręce. Ojciec w tym jakby za dużym gabardynowym płaszczu, przygnieciony<br>jakby za dużym kapeluszem. Ja w granatowym marynarskim ubranku, w<br>marynarskiej białej czapce na