drzew, w blask, w niebo jak zbłąkana kometa.<br>Mihaly piszczał przejęty, udzielało mu się szaleństwo lotu.<br>Nagle Kriszan oderwał prawą rękę od kierownicy i uniósł ją ku nim, jakby pozdrawiając, potem oderwał i drugą, teraz już naprawdę wzlatywał. Tłum nachylony przez parapet wył z zachwytu, Istvana ścisnęło w gardle: niepotrzebna brawura, przecież najmniejsze drgnienie, podskok kół na belkach... i nie opanuje maszyny. A w tym położeniu, przy takiej szybkości pewna śmierć.<br>Ale Kriszan opuścił już ręce, pochwycił kierownicę, jakby kiełznał narowistego ogiera, i z ulgą spostrzegli, że zaczyna zjeżdżać w dół. Sypnęły się oklaski, przechyleni krzyczeli w drewnianą studnię, która pomnażała