kierownicy i nie pogłaskać. Na starym trakcie musiał zwolnić, auto grzęzło między tongami, które nie chciały ustąpić, choć skowyt sygnału niepokoił poganiaczy. Podnosili się, oglądali bezradnie, ale nie mieli dokąd zjechać, więc znowu kulili się, przysiadając na grubym dyszlu między zadami powolnych długorogich wołów. Do wnętrza auta zalatywał odór spracowanych bydląt, mierzwy i cierpkiego dymu, który snuł się z ognisk palonych przed lepiankami.<br>Dalej zaczynały się prawdziwe domy, trzy- a nawet czteropiętrowe, i rosło kilka drzew, które mimo długotrwałej suszy nie utraciły liści. Powstawała nowa dzielnica, ulice jeszcze nie miały nazw, ale jak zwykle w Indiach wszyscy mieszkańcy się znali i