miękkich nogach przebyłem podmokłe wertepy, jakiś dziki sad i konstelację jednakowych bloków. Słońce schowało się za horyzont, mrok był moim sprzymierzeńcem, a właśnie dotarłem do parku szybko zanurzającego się w ciemnościach. Między drzewami dostrzegłem dwa radiowozy, które skręciły w asfaltową uliczkę przecinającą park. Ujadania wilczurów były już bardzo wyraźne, skóra cierpła na plecach.<br>Ze zmęczenia powłóczyłem nogami, ale wiedziałem, że jeśli upadnę, nie znajdę w sobie ani siły, ani nadziei, by się podnieść. Biegłem więc, a raczej szedłem, dalej. Z naprzeciwka zbliżały się jakieś postacie. Latarkami omiatali park aż po szczyty drzew. Gdzieś z boku wyłonił się radiowóz oślepiając mnie światłami