prosić, unoszę mu go oburącz, ostrożnie, a potem całą stuloną ciasno dłonią zsuwam ten jego różowy kapturek i koniuszkiem języka dotykam go raz i drugi, liżę go chciwie, zachłannie, jak przed wojną w Warszawie, na Polu Mokotowskim podczas defilady wojskowej, lody "Pingwin" na patyku, po czym ściśle obejmuję wargami i czuję, jak zaczyna w nim drgać struna krwi, jak wypełnia mi usta, i poruszam głową jak moja ulubiona panińska klacz Gałka, Gala, jakbym przytakiwała swojemu niespodziewanemu szczęściu,<br>i spełniało się to, o czym jako Uta marzyłam, kiedy - dawno temu, we Lwowie, czułam go tylko dołem brzucha przez spódniczkę, bo bezwstydnie się