z tego iskrzenia powstają nowe ogniska, przy których grzeją się kolejni widzowie, czytelnicy albo inni komentatorzy. Ale ja mam podejrzenie, że z tym pocieraniem się tekstów, ulubioną metodą Kotta od dwudziestu co najmniej lat, jest tylko pół prawdy. Drugie pół kryje się poza tekstami. Tam właśnie, gdzie Kott jakby nie dowierzał słowom, literom, intelektualnym kombinacjom. Albo, inaczej, nie dowierzał ich nośności publicznej, czyli powątpiewał w wyobraźnię czytelnika, który ma prawo nie nadążać za czystą myślą tekstu. Wtedy Kott odwołuje się do życia. Gwarantem tekstu staje się rzeczywistość. Skaza belferska? (pół życia Kott uczył studentów). Niekoniecznie. Już prędzej pewien trening, z młodości