samotną kozę oraz parę gałązek krzaku. Zielone ściany robią się coraz niklejsze, wątleją i wydłużają się. Ponad nimi rozciąga się swobodny okrąg nieba. Jeszcze nie można dojrzeć, co jest za nimi, ale czuje się doskonale, że może być tylko jakaś przestrzeń. Lżej się robi na sercu, ściśnienie już jest tylko dusznym wspomnieniem. Z prawej strony zielona ściana tak się obniża, że można zobaczyć rozległy krajobraz, nieokreślony w rodzaju, bo przydymiony światłem przedwieczornym; jakiś obszerny mglisty dywan, podszyty smugami brązowymi, zgniłozielonymi i sinymi, zlewający się z niebem czarnym pasmem, co do którego spierają się przebudzeni i nienaturalnie nagle ożywieni podróżni, czy jest