uliczce, musiał być środek lata, bo upał był nie do wytrzymania, z ledwością łapałem oddech. Na poboczu rozrastał się dziki ogród bzów, rozszalałych w letniej i niczym niewstrzymywanej płodności, kwiaty otwierały różnobarwne kielichy i w tej samej chwili opadały lekkim i bezbarwnym suszem na piaszczystą ziemię, powietrze wypełniało brzęczenie owadów, kakofonia ptasich przekrzykiwań, popisów; wszystko to musiało zdążyć z rozmnożeniem, zanim nastaną pierwsze chłody. <br>Uliczka prowadziła w stronę rynku, już z daleka widziałem kwadratowy plac tonący w słońcu, białą wieżę kościoła, zarysy kamienic, smuklejszych i wyższych od tych, które, jakby onieśmielone swoim stylem, portalami, bogato zdobionymi wykuszami okiennymi, koronami attyk, kryły